Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Dariusz Skolimowski ze Skowarcza to pierwszy Polak, który zimą zdobył samotnie Newtontoppen na Spitsbergenie [ROZMOWA, ZDJĘCIA]

Danuta Strzelecka
Danuta Strzelecka
Fot. Dariusz Skolimowski/arch. prywatne
Dariusz Skolimowski ze Skowarcza to pierwszy Polak, który zimą zdobył samotnie najwyższą górę Spitsbergenu - Newtontoppen. Na szczycie stanął 13 marca o godz. 16.20. Jego zdobycie dedykował młodej, sparaliżowanej mamie kilkulatka - Kasi Wondołowskiej z Pszczółek.

Kiedy wpadł pan na pomysł zdobycia szczytu?

Podczas pierwszej wyprawy w 2017 r. Byłem tam z kolegą z pracy. Wtedy zwiedzaliśmy okolicę na skuterach. Ja dodatkowo odbyłem trzydniową samotną wyprawę, śpiąc w tzw. husach. Ponieważ góry od lat mnie interesują, ta też mnie zainteresowała. Nie jest wysoka czy trudna technicznie. Ma 1713 m. Trudne jest do niej podejście. To marsz 150 km w jedną stronę po lodowcach w warunkach arktycznych. Pogoda zmienia się w ciągu kilku godzin. Można iść z krótkim rękawem, a za chwilę jest taka zamieć, że nic nie widać.

Najniższe temperatury, jakie pan zaobserwował?

- 42 odczuwalna, termometr zaś wskazywał -36 st. C. Potem już nie robiłem zdjęć, bo wskaźnik termometru wyblakł i nic nie było widać.

Przygotowania trwały rok. Czy coś pana zaskoczyło podczas podróży?

Kondycyjnie byłem przygotowany, ćwiczyłem, biegałem, morsowałem, by przyzwyczaić ciało do niskich temperatur. Kompletowałem sprzęt, robiłem listy, by być przygotowanym na każdą ewentualność, ale przyznam się, że pierwsze perypetie spotkały mnie już na początku i o mały włos nie sprawiły, że musiałbym zakończyć wyprawę.

pisaliśmy: Mieszkaniec Skowarcza dedykuje swoją wyprawę sparaliżowanej mieszkance Pszczółek

Co to było?

Zaskoczył mnie norweski gaz, który miałem do maszynki do gotowania wody. Z powodu niższych temperatur, nie chciał się zapalać. W pierwszy dzień zużyłem całe pudełko zapałek. Po trzech dniach zostało mi tylko 14 zapałek, a czekał mnie jeszcze 7-dniowy marsz. Na szczęście coś mnie tchnęło i podczas zakupów dokupiłem jeszcze benzynę, żeby mieć dwa źródła ognia. Maszynkę do gotowania zamieniłem na palnik. Okazało się także, że zawór materaca, który - gdy go kupowałem - wydawał mi się top 1 na te warunki, nie wytrzymuje tak niskich temperatur i pierwszej nocy po dwóch godzinach obudziłem się na ziemi. Musiałem co noc, co dwie godziny pompować materac.

To dosyć uciążliwe...

Można się przyzwyczaić (śmiech). Pompowałem śpiąc. Musiałem to robić, bo strasznie zimno było od ziemi bez tej izolacji z powietrza.

Droga długa, dookoła biel. Monotonnie?

Nie do końca. Ta biel ma najróżniejsze odcienie, od czystego białego, po żółty, różowy, niebieski. Wszystko zależy od pory dnia. Gdy słońce zachodziło, wszystko wokół robiło się żółtawe, gdy wschodziło - różowe.

czytaj:Świecenie pokarmów w kościele pw. Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w Pruszczu - ZDJĘCIA

O czym się myśli idąc samotnie i ciągle mając ten sam krajobraz? Ile zostało kilometrów, kiedy napiję się ciepłej herbaty, czy może co robi moja rodzina?

O wszystkim. O rodzinie, pracy, po co się idzie. To galopada myśli. Chociaż czasami po prostu ... o niczym.

Spotkał pan kogoś po drodze?

Na samym początku patrol policji svalbardzkiej - wylegitymowali, zapytali dokąd idę i życzyli powodzenia.

A zwierzęta? Żyje tam więcej niedźwiedzi niż ludzi.

Po drodze widziałem tylko jednego ptaka i pięć reniferów. Miałem szczęście, niedźwiedzia nie spotkałem. Cieszyła się z tego moja żona, bo mocno ją trapiło, że mogę je spotkać. Szedłem samotnie, więc wybrałem bezpieczniejszą trasą, z dala od morza, za to z lodowcami. Mimo to i tak musiałem podjąć obowiązujące na Spitsbergenie środki ostrożności: wypożyczyć w sklepie broń - był to stary mauzer z 1940 roku - i zaopatrzyć się w ogródek petardowy, który otaczał namiot w zasięgu 30 m i odstraszał niedźwiedzie.

czytaj: Czarnobylska strefa okiem stalkera Tomasza Ilnickiego, podróżnika, mieszkańca gminy Pruszcz Gdański - ZDJĘCIA

Odstrasza?

Hm, po instrukcji, której mi udzielono, zobaczyłem, że to bardzo niebezpieczne urządzenie, ale wiem, że kilka lat temu nie zabezpieczyło obozu młodzieży z Anglii. Niedźwiedź wtargnął do ich obozowiska i jedna osoba straciła życie.

Podczas wyprawy pokonał pan ok. 312 km w ciągu 12 dni, ciągnąc na sankach cały 50-kilogramowy bagaż. Jak wyglądał dzień?

Wstawałem tak jak w domu, czyli około 6. Topiłem i gotowa łem śnieg, by mieć wodę do picia i zalania jedzenia. To zajmowało godzinę - półtorej. Średnio 1 litr gotuje się ok. godziny. W ciągu dnia potrzebowałem jakieś 3 litry wody, więc trochę czasu na to poświęcałem. Później pakowałem namiot i wyruszałem w drogę. Po 3-4 dniach złapałem rytm. Średnie tempo miałem 3-3,5 km/h. W południe zatrzymywałem się, by zagotować wodę, zjeść. Były także przerwy na dopasowanie ubrania do pogody. Rozbijałem namiot ok. godziny 17.30. Później nie dało się już iść, bo zaczynało wiać. Trasę kontrolowałem według mapy i GPS.

Były burze śnieżne?

Tylko jedna i dopadła mnie w drodze powrotnej, jakieś 4 km od miasta, Longyearbyen, stolicy Svalbardu. Przejście tych czterech kilometrów zajęło mi cztery godziny. Na Spitsbergenie jest duża zmienność pogody. Może być tak, że kilka dni trzeba spędzić w namiocie, bo jest śnieżyca i nie można wyjść. Mnie to ominęło.

Co pan czuł na szczycie?

Byłem bardzo szczęśliwy. Pomyślałem sobie, że ktoś tam nade mną u góry czuwał. Pogoda dopisała, nie miałem ani dnia straconego. Kasia ma motywację do walki. Ta radość nie trwała długo, bo z drugiej strony już jest myśl, że trzeba wracać. Na szczycie mocno wieje. Byłem tam kilkanaście minut. Udało mi się zrobić tylko kilka zdjęć. Palce tak marzły, że trudno było zrobić zdjęcie telefonem, a baterie w aparacie padały z zimna. Po raz pierwszy wracając z wyprawy miałem poczucie, że to ma głębszy sens. Wykonałem kawał dobrej roboty - dla kogoś, kto bardzo potrzebuje wsparcia, by wrócić do zdrowia. Katarzyna Wondołowska z Pszczółek jest młodą mamą, której serce stanęło podczas karmienia kilkumiesięcznego synka. Zapadła w śpiączkę. Teraz wymaga intensywnej terapii. Jej dedykowałem tę wyprawę.

pisaliśmy:Zagrali i zaśpiewali dla spraliżowanej Kasi Wondołowskiej z Pszczółek - ZDJĘCIA< WIDEO

Ma pan żonę i trzy córki. Miał pan z nimi kontakt podczas wyprawy?

Tak, na zasadzie spota - to nadajnik satelitarny w jedną stronę. Mogłem 4 razy dziennie wysłać zakodowane informacje, które odczytywała żona.

Jakie?

Umówiliśmy się, że będę wysyłał o określonej porze - rano, w południe i wieczorem. W pierwszej informowałem, że wstałem i zaraz będę ruszał w drogę. Druga w ciągu dnia żeby żona mogła obserwować, czy wszystko w porządku, czy idę wyznaczoną trasą, swoim tempem. Na koniec dnia - pisałem - jestem w namiocie. Czwartą miał być sygnał SOS. Od czasu do czasu miałem kontakt telefoniczny, zwykły telefon komórkowy.

Naprawdę?

Tak, mnie też to zdziwiło, bo generalnie informują, że w tych okolicach nie ma zasięgu, ale raz na kilka dni pojawiał się nie wiadomo skąd. I mogłem wtedy krótko porozmawiać z żoną. Pojawił się na przykład dzień po zejściu ze szczytu. Zadzwoniłem powiedzieć, że zdobyłem szczyt i wracam do domu. A Ania mówi - wiem, odczytałam wczoraj sygnał.

Góry są pana pasją. Czy rodzina dzieli ją z panem?

Tak. Wprawdzie żona zamiast spania w namiocie woli nocleg w schronisku, ale uwielbiamy wyjazdy w góry. I spędzamy ten czas aktywnie. Codziennie rano wychodzimy na szlaki. Córki również złapały bakcyla. Najmłodsza pojechała po raz pierwszy, gdy miała 8 miesięcy. Naszym ulubionym pasmem gór są Bieszczady. Od jakiegoś czasu córkom zostawiam planowanie szlaków i tras.

Jak się narodziła ta pasja?

Samodzielne wyprawy w góry zacząłem w technikum. Ale pamiętam, że w podstawówce mieliśmy wychowawczynię, która często zabierała nas na różne wycieczki. Wtedy tego tak nie docenialiśmy. Teraz to doceniam, bo widzę, że zaszczepiło to we mnie jakąś ciekawość świata.

Jakie wrażenie pozostawił po sobie Spitsbergen?

Takie, że chciałoby się tam wrócić. Jest jeszcze sporo rzeczy, które można by zrobić. Można zrobić samotnie trawers Spitsbergenu. Można pójść do polskich stacji badawczych, które tam są. A jest ich aż cztery. Można posiedzieć w szklanej bańce i poobserwować zorzę polarną. Można zobaczyć najdalej na północ wysunięty kościół. Spitsbergen jest takim terytorium otwartym. Każdy tam może znaleźć swoje miejsce. Jest tam bardzo dużo Polaków. Najbardziej znanym jest Wojtek Moskal, podróżnik, oceanolog i polarnik. Można powiedzieć, że to drugi człowiek po gubernatorze. Znają go wszyscy starsi mieszkańcy.

Polecam wyjazd w te rejony, jeśli ktoś nie boi się mrozów. Jest to rejon jeszcze dziki, ale bezpieczny z rozbudowaną bazą turystyczną. Co ciekawe na wyspach nie ma żadnych kotów. Są zagrożeniem dla tamtejszego ptactwa, ponieważ gniazdują na ziemi, a nie na drzewach, których nie ma. A od lat 50. nie chowają tam zmarłych, ponieważ ciała się nie rozkładają tylko mumifikują w tym klimacie. Są przewożone na ląd do Norwegii. W tej chwili są tam tylko dawne groby grup wielorybniczych, które są pod ochroną.

od 7 lat
Wideo

Polskie skarby UNESCO: Odkryj 5 wyjątkowych miejsc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na pruszczgdanski.naszemiasto.pl Nasze Miasto